Zostaje nam jeden dzien do zagospodarowania z noclegiem w Tbilisi. Postanawiamy jechac do Kachetii. Szybkie obczajenie tematu, co mozna tam zobaczyc i ruszamy na marszrute. 7 lari/os. do Telawi. Ciekawi mniej jak to jest, raz bilet kupujemy w kasie, kolejnym razem placimy driverowi.
Ford Transit jedzie i nikomu nie pozwoli na wyprzedzanie.
W Telavi okazuje sie, ze zamek, ktory chcielismy zobaczyc jest zamkniety z powodu prac remontowych; idziemy wiec do informacji turystycznej (kolejny raz jestem pelna podziwu kompetencją pracownikow) popytac jak najlepiej ogrnac Monastyr Alaverdi i Greme. Sa jeszcze inne ladne monastyry, ale nie starczy nam czasu, zeby zlapac o 18 powrotny transport do stolicy. Bierzemy takse, taksiarz kreci nosem, ale jedzie za 25 lari. Nie wiem, czy mu sie to oplaci, ale chyba tak skoro jedzie.
Niby wymarle miasto Greme (najezdżane kilkukrotnie, ostatni raz przez Persów w XVI wieku) okazuje sie byc opuszczonym XV-wiecznym kosciolem i basztą, do ktorych za 1 lari mozna wejsc (oczywiscie ze studencka znizka) oraz kilkoma budynkami do ktorych nie mozna dojsc. A miasto-wies sobie zyje. Niewypal.
Monastyr Alaverdi rzeczywiscie robi wrazenie. Jest ogromny. A zeby wejsc panie musza przywdziac spodniczke i nakrycie glowy, a panowie spodnie w rozmiarze XXXL. T. wyglada komicznie. Szybkie fotki i rura do taksy. Ok warto bylo zobaczyc.
W drodze powrotnej kupujemy brzoskwinie, ktore okazuja sie byc najlepsze jakie dotad jedlismy, potem wsiadamy do marszruty.
W Tbilisi idziemy na kolacje. Ceny dan na goraco troche odstraszaja, ale chaczapuri daje rade. Zamawiamy do tego lemoniade cytrynowa Zedazeni - chyba najlepsza jaka do tej pory pilismy. O 23.30 lądujemy w hostelu.